czwartek, 18 kwietnia 2024

Kultura i rozrywka

  • 10 komentarzy
  • 11426 wyświetleń

Kończy się karnawał

Antoni Czajkowski
 „Mój punkt widzenia!”

OKRUCHY WSPOMNIEŃ – PIERWSZE ZABAWY 

    Kończy się karnawał. Mamy Tłusty Czwartek i szał na pączki. Zostanie ostatnia, taneczna sobota. Ostatnia? Ten staropolski i chrześcijański obyczaj ponoć już nie obowiązuje. Dla tradycjonalistów pewnie nadal tak, dla zwolenników wszelkich postępów już nie, ale to sprawa indywidualna, nieważne. Czas pierwszych, karnawałowych, szkolnych zabaw był czasem podfruwania. W grajewskim Liceum śp. Pan profesor Aleksander Aleksiejew nasze dorastające koleżanki określał jako „podfruwajki” i słusznie, bo jeszcze nieopierzone, tkwiące po szyję w gnieździe rodzinnym, coraz bardziej zerkały na chłopców. My zaś to podfruwanie mieliśmy najpierw w nosie ale do czasu. Szkolne zabawy karnawałowe, prędzej czy później wyostrzały zmysły w kierunku  zakładania własnego gniazda i… .pozostały z tamtych czasów chwile, których pamięć nie chce z siebie wyrzucić. To były przecież nasze beztroskie, kocie lata. Patrzyłem na filmiki z tegorocznych Studniówek w Szczuczynie, Wojewodzinie i w Grajewie, na młodych, pięknie wystrojonych, młodych ludzi i ich wzruszone twarze. Patrzyłem na nich z nie mniejszym wzruszeniem. To o tych samych wzruszeniach – dzisiaj ich, jak kiedyś naszych - powstał tekst i muzyka nagrodzonych w Poznaniu „Studniówek” . Dla wielu z tych młodych ludzi dociera, że coś się w ich życiu nieodwracalnie kończy, coś nowego się zacznie ale taka jest kolej rzeczy. Na razie przed nimi najpierw radosna młodość, czasy studenckie, małe dzieci w domu, pieluchy, przedszkole itd. a później?...                                            

   Gdzieś tak po czterdziestce pojawiają się w naszych głowach pierwsze, niespokojne myśli, że dla dwudziestolatków jesteśmy starymi facetami. Okropne uczucie. Po pięćdziesiątce, po osiągnięciu pewności w temacie, szukamy dawno zapomnianych koleżanek i kolegów. Odżywają, pozostawione przez pęd życia wspomnienia, słuchamy muzyki tamtych lat i już tak ochoczo nie chcemy płynąć z prądem czasu. Ba! Odmładzamy się na wszelkie możliwe sposoby. Fantastycznie robią to kobiety. Co druga mogłaby pracować jako teatralna charakteryzatorka, a mężczyźni? Niektórzy uparcie chodzą na dyskoteki chociaż właściwie hałas już ich męczy i chcieliby potańczyć przy muzyce nieco spokojniejszej. Inni udają, że rajcuje ich tylko muzyka rockowa. Jeszcze inni „inwestują” we włosy.  Najpierw zaczesują starannie „lotnisko” a gdy staje się to już niemożliwe, hodują gęste upierzenie z tyłu głowy i – bywa - rozglądają się za nowszym modelem żony. Większość z nas także staranne dba o mięśnie przepony. Bynajmniej nie dla sportu. Nasz wytrenowany, nieco zwisający brzuszek natychmiast znika gdy jeszcze jastrzębi wzrok wypatrzy atrakcyjną, młodą „czterdziestkę”.  Słowem samo życie, które cierpliwie czeka ze swoimi etapami na dzisiejszych młodych gniewnych, przemądrzałych, nie wyobrażających sobie, że dopadnie ich dokładnie to samo czego  nie wyobrażali ich ojcowie i dziadkowie.                                                                                                                                                
    W temacie dzisiejszego felietonu powracam jednak do muzyki cudownych lat 60 – tych. Dlaczego aż tak cudownych? A niech nam trochę pozazdrości pokolenie dzisiejsze. To przecież my bawiliśmy się przy aktualnych listach przebojów takich mega gwiazd jak „The Beatles”, „The Rolling Stones”, „The Shadows”, to dla nas śpiewali nasi rówieśnicy z „Czerwono – Czarnych” czy „Czerwonych Gitar”. To były czasy… Wtedy było nawet bliżej do matury, bo szkoła podstawowa była siedmioletnia a po niej czteroletnie liceum od klasy ósmej do jedenastej. W dziewiątej klasie zostałem wybrany na gospodarza klasy. Do moich obowiązków było zorganizowanie, przynajmniej raz w karnawale, klasowej zabawy tanecznej, otwartej dla klas innych. Jako uczeń Państwowej Szkoły Muzycznej w Ełku – zdaniem moich rówieśników – znałem się wystarczająco na rzeczy. Załatwiłem więc orkiestrę śp. Janka Archackiego, syna kowala. Kuźnia jego ojca stoi do dziś, już nieczynna, zakryta wybudowanym garażem na ul Wojska Polskiego, naprzeciw apteki.  Ogłosiłem termin potańcówki i koszt biletu wstępu. Wchodzących na godzinę siedemnastą do szkolnej świetlicy, położonej na I piętrze, tuż przy pokoju nauczycielskim, odświętnie ubranych uczestników mile zaskakiwała czysta, świeżo umyta szczotką ryżową drewniana podłoga. Wyeksponowane słoje drewna i gorący piec emanowały przytulną atmosferą. Na scenie zespół muzyczny w składzie: perkusja, trąbka, i duży akordeon, za którym mały Archacki był ledwo widoczny. Już widok ich, przygotowujących się do grania, wzbudzał dreszczyk miłych emocji. Każda zabawa w świetlicy, muzyka i gwar dolatujące przez otwierane okna, kusiły do wejścia wielu, młodych ludzi spoza szkoły, specjalnie przechadzających się wtedy ulicą Strażacką. Wpuszczanie było zabronione. Nad porządkiem czuwał dyżurny wychowawca, ale oczywiście dopuszczano wyjątki. Zgłoszono mi, że na dole czeka Jurek Rzepiński z kolegą, muzyk ze świetlicy PSS, która za jego sprawą, było dla mnie magicznym magnesem. Zaręczyłem za niego i obaj weszli. Tańce jak tańce a więc tango, walc, fokstrot, jakiś niby rock and roll, melodie znanych piosenek… Po jakimś czasie Jurek polecił coś orkiestrze, stanął na scenie z trąbka i to na krześle, i zagrał tak że chyba z sufitu aż tynk się sypał. W górę, na boki, w podłogę, w tańczących, przez okna brzmiał triumfalnie przebój Louisa Armstronga „Gdy wszyscy święci…” W tamtych czasach brzmiał dla nas tak samo atrakcyjnie i wywoływał taką samą euforię jak dzisiaj „Gdy do tanga trzeba dwojga”. I tak samo mało kto wiedział, że – mimo gry Jurka - orkiestra małego Archackiego grała mniej więcej taki sam prawdziwy swing jak „Budka Suflera” w tym przeboju tango ale bawiono się świetnie.

    Szkołą tańca towarzyskiego były krótkie, improwizowane, sobotnio – niedzielne potańcówki internackie, na które przychodzili nieliczni uczniowie z miasta. Bywałem na nich regularnie. Organizowała je niezwykła Pani prof. Anna Hryniewicz, dzisiaj mieszkająca w Nidzicy, pamiętana i entuzjastycznie witana na każdym zjeździe absolwentów. Podjęła pracę w grajewskim LO jako historyczka, tuż po studiach. Niezwykle utaneczniona, klasykę tj. boogie- boogie, tango, rock’n rola, sambę i cha-cha-cha miała opanowane do perfekcji. Potrafiła improwizować pod każdą muzykę. Partnerował jej pięknie Jurek Buzon, jeśli przyjechał na weekend do domu z Krakowa, gdzie uczył się w Technikum Kinooperatorskim. Było na co patrzeć i czego się uczyć. To było prawie tak ciekawe jak wpatrywanie się w ekran pierwszego, czarno – białego  telewizora w Grajewie, w mieszkaniu na ul. Białostockiej 14 u Waldka Michalaka. Chyba sporo z tych improwizowanych, tanecznych spotkań skorzystałem, przyswoiłem także pewne maniery na tyle dobrze, że zasłużyłem u Hani na określenie „Wersalczyk”. I tak nazywa mnie do dzisiaj. 
    Wielką szkołę kultury zabawy i eleganckiego zachowania się przekazał nam Pan prof. Aleksander Aleksiejew. Człowiek z duszą artysty, muzykalny, zapalony turysta, o niezwykłych zdolnościach lingwistycznych, który kochał młodzież. Rokrocznie organizował w karnawale prawdziwy Bal Międzynarodowy, który cieszył się  dużą frekwencją. Na taki bal, do świetlicy udekorowanej flagami różnych państw, większość uczniów przychodziła fantastycznie przebrana. Atrakcją był konkurs na najlepszy strój. Każdy kandydat był przeprowadzany z brawami osobiście przez Profesora wzdłuż sali. Oceniała punktami komisja złożona z przedstawicieli uczniów bez strojów, drugiego dyżurnego pedagoga i przedstawiciela orkiestry. Atrakcją był także bal kotylionowy. Każdy z uczestników otrzymywał przypięty po lewej stronie do stroju taki kwiatuszek z widocznym, osobistym numerem, tym samym u koleżanki i kolegi. Sztuką było odnaleźć się i wspólne zatańczyć taniec kotylionowy. Numer umożliwiał funkcjonowania tzw. poczty francuskiej. Polegała ona na tym, że ktoś z uczestników, oczywiście zmieniany, w roli listonosza roznosił w ozdobnym pudełku, od numeru do numeru, zaproszenie do tańca, podziękowanie lub komplement. Było ekscytujące kto się kryje pod owym numerem? Kto ci wysłał życzenia ogłaszane przez mikrofon? Kto chce z tobą zatańczyć? Szukało się cierpliwie adresata z dreszczykiem. Taki ciepły, dyskretny sygnał rodzącej sympatii albo rodzącego się poważniejszego zainteresowania u dwojga ludzi, nierzadko początku wielkiej, szkolnej miłości i związku na całe życie. To była, jest i będzie sfera zawsze bardzo delikatna, intymna, dla wielu niemalże święta. I tej sfery nie są w stanie poważnie zakłócić różne antycywilizacyjne ataki na tradycję, rodzinę, na naturę kobiety i mężczyzny, ani żadne pomysły na nowego, nienormalnego człowieka.                                                                                                                                                                       
    Pod kierunkiem Profesora, jeszcze rozbrykane chłopaki, nabieraliśmy nawyków naszej polskiej szarmanckiej kultury wobec dam. Na pierwsze dźwięki orkiestry, aby zatańczyć, trzeba było do partnerki podejść, ukłonić się i poprosić. Po skończeniu elegancko ujmując pod rękę, odprowadzić na miejsce. Nie uchodziło inaczej. W przerwach miedzy muzyką zalecane były spacery po sali z towarzyskim rozmowami wzdłuż szpaleru zajętych krzeseł. Kusa często marynarka ale czysta, biała koszula, krawat, wyprasowane spodnie, wyczyszczone buty i nigdy dżinsy – taki był szpan tamtych zabaw.                                                                                                                              
       Muzyka odgrywała w naszym życiu chyba nie mniejszą rolę niż wśród dzisiejszego pokolenia. Było ważne aby grała dobra orkiestra. Bardzo życzliwe dla naszej, kochanej „budy” było dowództwo Jednostki Wojskowej. W efekcie nie mieliśmy z tym problemu. Najczęściej grali żołnierze ze służby czynnej ale zawsze pod kierunkiem zawodowego podoficera, kierownika klubu, sierżanta śp. Jerzego Sobolewskiego, utalentowanego akordeonisty i saksofonisty. Nie wytrzymywałem i głodny popisu prosiłem Jurka, późniejszego mego serdecznego kolegę, o pozwolenie po czym chwytałem za akordeon i patrząc na rozradowanych tańczących byłem wniebowzięty. Później założyłem szkolny zespół „Pitagoras”. Grał w nim Wiesiek Wiśniewski na perkusji (mieszkaniec Grajewa) na zmianę z młodszym od nas Zenkiem Buzonem (obecne suwalczaninem), Krzysiek Zabiegliński na gitarze (dzisiaj wysoki oficer Marynarki Wojennej i dr historii). Nasze granie na akademiach i do tańca nagłaśniał często, ówczesny kierownik Urzędu Telekomunikacji, Pan Tadeusz Niedźwiecki. Czasami pożyczaliśmy sprzęt z Komitetu Powiatowego PZPR. Co się wtedy działo gdy mieliśmy mikrofony? Szaleństwo dopadało wszystkich. Daliśmy się  wniebogłosy i bisowaliśmy śpiewając „Rock around the clock” Bill Haleya. „Twist again” Chubby Checkera czy „Dianę” Paul Anki. A jak się towarzystwo tuliło do siebie przy „Love me tender” Elvisa Presleya…?  Ech! Wzdychać się chce. To se nevrati, jakby powiedział dobry wojak Szwejk.
         

    Mógłbym jeszcze długo opowiadać o tamtych karnawałowych czasach ale dosyć. Każdy z czytających tę okruchy wspomnień ma własne, jeszcze piękniejsze. Może zechce się nimi podzielić? Jak było z nauką eleganckiej zabawy w innych szkołach? Pytając, nie mam żadnych wątpliwości że od tamtych czasów minęła epoka. Pokolenie dzisiejsze ma inne kolory karnawału, bawi się przy innej technice, inne są tańce i obyczaje. Wierzę jednak, że oni także, kiedyś po latach, będą wspominać swoje pierwsze, szkolne tańce, dyskoteki i bale. I to z niemniejszym sentymentem. 


                                                                                   Antoni Czajkowski

 

czwartek, 18 kwietnia 2024

Wieści z SP2

Komentarze (10)

I to są właśnie wspomnienia. Łezka się kręci.

Ale bardzo ślicznie, przyzwoicie, najwyższa wartość i takie chwile chyba nie wrócą a szkoda?

Na pierwszym zdjęciu MOJA MAMA KRYSTYNA WERNER jak miło

Drogi Tolku, gratuluję pięknego tekstu. I dobrej pamięci... Twój tekst przeczytałem z wielką przyjemnością, a pewnie wiesz, że czytelnikiem bywam wybrednym. Brawo, jeszcze raz brawo.
Mam nadzieję, że nie będziesz miał mi za złe maleńkiej dygresji. Bardzo nie lubiłem profesora Aleksiejewa, mimo ze uczył mnie rosyjskiego tylko kilka miesięcy, kiedy Pani Profesor Halina Gronert była na urlopie macierzyński. Nie będę jednak ujawniał, dlaczego nie darzyłem tego pana sympatią, a jeszcze raz podziękuję C, Tolku, za piękne, wzruszające wspomnienia...

Grający na akordeonie Jórek Sobolewski w 67 roku pełniąc patrol jako podoficer w Grajewie uratował mi d..ę przed patrolem wojskowym WSW z Ełku Kiedy będąc na pierwszej przepustce wojskowej do munduru
wojskowego założoną miałem białą koszulę zamiast jasno-szarą./ w tamtym okresie st.sierżant Soboleski był kierownikiem Klubu Wojskowego przy JW. w Grajewie.

Panie Antoni tekst bardzo miło się czyta, również gratuluję pamięci i lekkości pióra. I na takie teksty czekam (a politykę niech pan zostawi innym). A do pana Apoloniusza - każdy z profesorów był lubiany przez jednych a innych mniej, ale uważam, że tematu profesorów z liceum nie powinien pan wywoływać ....

Nie wywołuję żadnego tematu profesorów z liceum, stwierdzam jedynie, że nie lubiłem profesora A. Tak a propos - do tej pory wiele osób w Grajewie jest przekonanych, że to pan profesor A.A. jest autorem piosenki "Hej, Mazury, jak wy cudne.Zainteresowanych problemem odsyłam do Internetu...

Ja dobrze wspominam panów profesorów LO Aleksiejewa , który uczył nas języka rosyjskiego , p. Ciołkiewicza od geografii, przy okazji pozdrawiam kolegę A. Ciołkiewicza, z którym przez całą podstawówkę byłam w tej samej klasie( naszym wychowawcą był p. J. Ciszewski). Krystynę Sentkowską Werner , pamiętam jako b. ładną młodą dziewczynę- pracowałam z nią przez rok(1970) w GS ,tak jak ja mieszkała przy ul. Kilińskiego.
Na zdjęciu rozpoznałam mamę Tolka P. Czajkowską - była to miła, sympatyczna i troskliwa pani , pamiętam jak często przywoływała synka stojąc pod balkonem w drzwiach domu - "Toluś na obiad " lub wydawała jakieś inne polecenie synkowi, który zaraz znikał z podwórka , czy z ławki pod balkonem,choćby nie wiem jak ciekawa była zabawa czy dyskusja .( A pod balkonem też wiele się działo, oj działo - czasem było głośno, niektórym to przeszkadzało i trzeba było wracać do domu ).
Tak- to były fajne czasy, fajne wspomnienia, niecierpliwie czekam na następne felietony...
Pozdrawiam autora i mieszkańców Grajewa
Krystyna

Piękne i nie zapomniane wspomnienia.A ja zawsze mile wspominam śp. profesor Dudycz . Pozdrawiam koleżanki i kolegow /matura 1965/.

bardzo miłe wspomnienia , pozdrawiam koleżanki i kolegów /matura 65/ Wiesiek W.

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.